poniedziałek, 30 marca 2015

Trochę narzekania na technologię i oświadczyny w górach

Witam wszystkie zagubione duszyczki, które z jakiegoś powodu znalazły się tu, w opuszczonym Kociciuszkowisku. Jak widać, niezbyt przykładam się do blogowania- cztery wpisy na krzyż i to średnio raz na miesiąc. Przed założeniem strony chciałam zbawić świat i pokazać, że na coś mnie stać (a już na pewno na kilka pokracznie skleconych zdań). No ale cóż... sprzęt jak sprzęt, technologia uwielbia sprzeciwiać się panu.
Pierwszy laptop padł ofierze Klawiszowego Buntownika, który wyjął spację i nigdy więcej nie włożył jej na miejsce. Po dokonanej zbrodni, morderca zorientował się, że zawias "trochę się popsuł" i wypada go jedynie wziąć i zakopać w małej trumience dwa metry pod ziemią.
Laptop numer dwa, którego swoją drogą właśnie używam, ma  procesor z drewna, który działa jak na prawdziwą sosnę przystało. Kiedy chcę wpisać słowo lub, nie daj panie Jurku, otworzyć Facebooka, pierwsze musi odpocząć dwieście lat.

Aktualnie siedzę w dresach i chowam się przed obowiązkami. Książka do chemii nieśmiało wygląda do mnie zza sterty podręczników szkolnych, a nieźle zapowiadająca się we wrześniu fizyka wykrzykuje moje imię i głośno ryczy. Cóż za wspaniały poniedziałek.
Dzisiaj chciałabym trochę ponarzekać, bo jestem w nastroju na narzekanie. Po prostu czasami tak mam... chyba jak każdy, nie? Chciałoby się usiąść w głębokim fotelu, który zatopiłby mnie w swoim meblowym tłuszczu i wessał każdy problem. Niestety krzesła w moim domu wyglądają jak po rygorystycznej diecie, a ukojenia mogę szukać jedynie w pościeli w kolorowe pasy.

Aby umilić (sobie i tylko sobie) czas, powklejam tu trochę migawek z Kasprowego Wierchu. Tydzień temu wybrałam się tam razem z Martuszką, szwagrem i jego siostrą. Bardzo chciałam odpocząć i westchnąć w zakopiańskim klimacie, dlatego zmusiłam się do wstania o szalonej siódmej trzydzieści. Po drodze dopadła mnie choroba lokomocyjna <3, która umiliła nam podróż. Zatrzymaliśmy się obok tartaku na pięć minut, żeby zrobić siku i trochę pooddychać.

Jazda kolejką była wspaniała. Spotkaliśmy tam wielu Austriaków w żółtych kamizelkach, którzy śmiali się jak dzikie pawiany. Rzecz jasna na nikogo nie narzekam! Bardzo lubię widywać obcokrajowców w Polsce. Są tacy inni i weselsi, jakby nie musieli płacić podatków i przechodzić na emeryturę po śmierci...
W każdym razie było przepięknie. Wcisnęliśmy się do rogu wagonika, pocykaliśmy fotki na fejsbuka i wysiedliśmy. Ktoś zaproponował, żeby wejść na szczyt, dlatego już po chwili mknęliśmy po śliskim śniegu na samą górę. W drodze powrotnej Mały oświadczył się siostrze i tak właśnie zostałam szwagierką.
Pomysł był niezły. Dopiero po chwili zorientowałam się, co jest grane. Zaczęłam płakać jak bóbr i dziękowałam swojemu nosowi, że miał na sobie okulary przeciwsłoneczne, które poza chronieniem oka, kamuflowały je przed widownią.

Na koniec wspomnę, że swoje obawy przed blogowaniem schowałam do pudełeczka, więc będę pisać o czym tylko chcę i kiedy tylko chcę.
Sajo nara, konczitas!